"Autobiografia. Wieczna młodość - aneks do wszystkich pozostałych" Tom V - fragment autobiografii Joanny Chmielewskiej - Vers, 1994 rok


Załatwię inne zaniedbane drobnostki językowe, na razie te, w których polski język objawiał się znienacka.
    Alicja kupowała coś w kiosku na Ratuszplacu, rzecz jasna w Kopenhadze. Stałam obok.
- Pić mi się chce - powiedziałam niecierpliwie. - Pośpiesz się w ogóle, muszę siusiać.
- Niech się pani na coś zdecyduje - odezwał się surowo facet za mną. - To są sprzeczne potrzeby.
Następnie narwałam się na "Batorego".
    Przyzwyczajona mimo wszystko, że w Danii nikt mnie nie rozumie, spotkałam się w poczekalni portowej z matką Elżbiety, Marysią, jadącą do Kanady. Tłum z "Batorego" kłębił się wokół nas.
- O Jezu, jaka okropnie gruba baba! - rzekłam równie beztrosko, jak potępiająco.
    Marysia wzdrygnęła się niespokojnie, a gruba baba spojrzała na mnie takim wzrokiem, że z samej przyzwoitości powinnam paść trupem. Zupełnie zapomniałam, że ci z "Batorego" rozumieją po polsku doskonale.
    W Polsce, obie z Alicją, pilotując przez trzy dni dwoje Francuzów, ulizanego blondyna i Murzynkę, skołowane nieco francuskim językiem, też straciłyśmy rozeznanie i umiar. Francuzi polskiego nie znali i można było przy nich mówić, co się chciało, starając się najwyżej o wdzięczny wyraz twarzy bez względu na treść. W kawiarni w Wilanowie poszłam z dziewczyną do toalety, w której siedziała potwornie długo. Zniecierpliwiona Alicja czekała z chłopakiem przy stoliku.
- Coście robiły tyle czasu w tym sraczu? - spytała na nasz widok pełną piersią i z miłym uśmiechem, usiłując ukryć irytację.
- To nie ja, to ona - odparłam, zanim zdążyłam dostrzec, że wszystkie głowy odwróciły się ku nam. Społeczeństwo siedziało tam tubylcze.
    Zapomniałam także o niektórych kwiatkach algierskich, bo na optycznych pomyłkach Roberta wcale się nie skończyło. Rzadko przyjeżdżał tam ktoś z opanowanym językiem francuskim.
    Jedna kontrahentka udała się na targ i koniecznie chciała kupić kilo mięsa z guzika. Chodziło o baraninę, le mouton i le bouton pomieszały jej się z łatwością, ominęła barana i upierała się przy guziku. Druga dla odmiany żądała pół kilo holu. Takiego eleganckiego holu. Na myśli miała, rzecz jasna, wątróbkę, rozbudowaną nieco, wyszło jej z tego foyer. Rezultatów tych starań nie znam, przypuszczam, że jednak swoich zakupów dokonały.
    Rekord znów pobiło moje młodsze dziecko, Robert. Znalazł się na suku i wdał w pogawędkę z Arabem, prawdziwym, tubylczym, w burnusie i turbanie.
- Vous-etez Russe? - spytał Arab.
- Non, et vous? - odparł Robert grzecznie i bez namysłu.
    W polskim przekładzie brzmi to nieco mniej błyskotliwie, ale podam tekst:
- Pan jest Rosjaninem?
- Nie, a pan?
    Rzecz polegała na tym, że wszystkich naszych szlag trafiał i cholera trzęsła, kiedy ich brano za Rosjan. Nie chcieliśmy pochodzić ze Związku Radzieckiego. Widząc efekt, Robert zaczął stosować odpowiedź nagminnie i możliwie, że niektórym dał coś do myślenia, rodacy w każdym razie popierali go z zapałem.

HOME

Mój e-mail